Dzień Rudego
Dziś mija 9. rocznica śmierci Garbriela Orłowskiego - naszego wolontariusza w USA. Zgodnie z obietnicą złożoną Państwu Orłowskim i pośmiertnie Rudemu, pamiętamy o tym tragicznym wydarzeniu zapalając symboliczne świeczki na naszych spotkaniach i przytaczając naszym wolontariuszom historię Jego oraz Pauli. Te dwie osoby za życia były nam bardzo bliskie, a po śmierci stały się symbolami, bez których FMM nie byłby dziś tym czym jest. Dla tych, którzy jeszcze nie znają historii dwojga młodych ludzi, którzy odeszli zdecydowanie przedwcześnie, umieszczamy ją poniżej. Tak będzie co roku, każdego 23 listopada, który już zawsze dla nas będzie Dniem Rudego...
Rudy, no matter what, you're still with us...
Historia Pauli i Rudego
spisana przez Tomka Moczerniuka
Latem 2002 roku Paula - przyjaciółka Doroty, przyjaciółki mojej żony - zachorowała na raka piersi. Jej sytuacja pogarszała się drastycznie i w zawrotnym tempie. Chemioterapia tylko rozdrażniła nowotwór, który przerzucił się na płuca i mózg. Paula gasła z każdym dniem. Pamiętam Jej ostatnie urodziny w marcu 2003, kiedy tak naprawdę to nie wiedzieliśmy nawet jaki prezent będzie stosowny. Postanowiliśmy razem z Alą nazwać jedną z gwiazd Jej imieniem poprzez International Star Registry. Paula - kiedy podarowaliśmy Jej stosowny certyfikat ze współrzędnymi Jej własnej gwiazdki na niebie - bardzo się wzruszyła. Nie liczyło się to, że tak naprawdę byłem dla Niej zupełnie obcą osobą, że widziałem Ją po raz drugi w życiu. I w Niej i we mnie coś pękło. Staliśmy się sobie bardzo bliscy.
Od tego przyjęcia urodzinowego wszystko się zaczęło. Nigdy wcześniej nie zwracałem uwagi na potrzeby innych a chorych omijałem z daleka. Nie lubiłem nawet rozmów na ten temat, bo wprawiały mnie w zły nastrój. Ale to właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo dramatyczna i beznadziejna jest sytuacja Pauli. Jej stan zdrowia nie pozwalał na kontynuowanie edukacji lub podjęcie jakiejkolwiek pracy, więc Paula nie miała żadnych pieniędzy na leczenie. Jej cudowni rodzice robili co mogli: sprzedawali, pożyczali, żebrali, ale w pewnym momencie ta tragiczna sytuacja po prostu ich przerosła. Postanowiłem, że tak dłużej być nie może, że dopóki jest jakakolwiek szansa muszę zrobić coś, żeby pomóc Pauli.
Na wspomnianych marcowych urodzinach była grupa młodych ludzi, znajomych jeszcze z czasów High School (odpowiednik polskiego LO) w Linden. Ja - będąc od nich kilka lat starszy - nie znałem tam nikogo, ale zaryzykowałem i poprosiłem ich o pomoc. I tak powstała grupa, którą nazwaliśmy po prostu Przyjaciółmi Pauli.
Przez kolejnych kilka miesięcy ta grupa osób stała się dla mnie bliższa niż rodzina. Robiliśmy wszystko, aby uzbierać trochę grosza na leczenie Pauli. Jeździliśmy po imprezach polonijnych i tam za "dziesięcinę" imaliśmy się rozmaitych zajęć. Apele o pomocy dla Pauli pojawiły się dosłownie wszędzie - w prasie, w radio, w TV. Niesamowicie wielkim wysiłkiem udało nam się zorganizować i przeprowadzić charytatywny bal, który okazał się połowicznym sukcesem. Co prawda uzbieraliśmy na nim ponad 15 tys dolarów, ale Paula już nie wstawała z łóżka i nie mogła być tam razem z nami.
Wyścig z czasem i chorobą trwał. Paula była coraz słabsza, mama robiła co mogła (medycyny niekonwencjonalne, różdżkarze itp), a my nie ustawaliśmy w zbiórkach, kwestach. Nie traciliśmy nadziei, walczyliśmy do końca. W połowie czerwca pojawiło się jaśniejsze światełko w tunelu - ktoś, wzruszony naszymi staraniami - załatwił Pauli miejsce w szpitalu w stanie Maryland, gdzie leczono prezydenta Reagana. Super nowoczesna terapia antyrakowa miała kosztować 40 tys dolarów - a my właśnie tyle uzbieraliśmy! Niestety Paula odeszła 20 czerwca 2003 roku. Cała nasza grupa była przy Jej śmierci... Cała oprócz mnie, bo musiałem być K***A wtedy w pracy!!!!!
Przeżyliśmy istny koszmar związany z Jej odejściem, pogrzebem i szukaniem wyjaśnień, dlaczego tak się stało... Wiedzieliśmy też, że musimy wypełnić czymś tę okropną, tak bardzo bolesną pustkę. W dniu pogrzebu Pauli ukazał się w Nowym Dzienniku apel Źanetki Jaworskiej - dziewczynki chorej na guza mózgu, która prosiła Polonię o wsparcie finansowe na poczet operacji w NYU University Hospital. Postanowiłem Jej pomóc i z częścią ludzi (nie wszyscy byli w stanie psychicznie temu podołać) znowu kwestowaliśmy tym razem na rzecz Żanetki, ale wciąż jako Przyjaciele Pauli. Dołączyła do nas również ciocia Jola, czyli Pauli mama, co dodało nam skrzydeł.
Z Żanetką się udało. Jej operację po części sfinansowała Ambasada RP w Nowym Jorku, chirurg zrzekł się swojego honorarium, my dołożyliśmy 5500 dol i już we wrześniu 2003 roku Żanetka mogła wrócić do rodzinnego Sosnowca. I kiedy szukaliśmy kolejnego dziecka, pojawił się Piotruś Pan, znany jako Piotr Piwowarczyk, który roztoczył przed nami wizję spełniania dziecięcych marzeń. Miał ideę, potrzebował pomocy. Trafił w dziesiątkę - w całych Stanach nie było lepszych wolontariuszy niż Przyjaciele Pauli.
Pierwszą imprezą był Radioton 2003, potem inauguracja w Ambasadzie RP w Nowym Jorku, wreszcie Bal Charytatywny "Marzenie Bogusi", który zaowocował spełnieniem 1-ego Marzenia FMM. Imprezy były udane, a Przyjaciele Pauli jak zwykle dawali z siebie wszystko. Takie były początki FMM. Piotruś Pan nauczył nas latać...
Był wśród nas Gabriel Orłowski, potocznie zwany Rudym, z powodu swojej złotej czupryny.
Przyjechał do USA jako kilkuletni chłopiec wraz z rodzicami i dwoma braćmi. Po High School wstąpił do amerykańskiej armii, a ściślej rzecz biorąc do US Marines. Obozy militarne, ćwiczenia, wreszcie wojna w Iraku sprawiły, że do domu przyjeżdżał rzadko, ale zewsząd pisał listy - przeważnie do Marcy. Były one pełne żołnierskich historii przeplatających się z nieśmiałymi ambicjami i cichą tęsknotą za domem, za normalnym życiem. Potrafił na jednej kartce bardzo prostolinijnie pisać o burzy hormonów związanej z przymusowym celibatem oraz zupełnie beznamiętnie o 3 dniach spędzonych w burzy piaskowej, albo o tym jak o mały włos nie rozstrzelał przez przypadek swojego kolegi z patrolu. Docierały do nas też brawurowe historie związane z Rudym - raz podczas ostrzeliwania wroga wyskoczył nagle z okopów i bez kamizelki kuloodpornej częstował Talibów porcją ołowiu z karabinu aż do ostatniego naboju! Lubił wyzwania i troszkę prowokował los. Kiedyś - jeszcze w High School - założył się z kimś, że przepłynie wpław rzekę Hudson z New Jersey do Bayonne (ok 10km!!!). Wskoczył do wody jak stał - w ubraniu i w glanach. Skończyło się na tym, że wyłowiła Go amerykańska Straż Przybrzeżna. Małomówny, cichy, skromny, niby zawsze z boku, ale bardzo charakterny, czasem nawet zadziorny i niesamowicie uparty. Chodził swoimi ścieżkami, ale jeśli w coś wierzył to do końca i potrafił pobić się o to "coś" na pięści nawet ze swoim najlepszym przyjacielem Trawką.
Po wyzwoleniu Bagdadu wrócił - już jako weteran wojenny - do domu. Nie bardzo potrafił się odnaleźć, ale widać było, że czegoś szuka, że jest w nim chęć przynależenia do jakiejś grupy, której będzie integralną częścią i w którą będzie wierzył ponad wszystko. Znalazł to u nas i szybko stał się jedną z ważniejszych postaci. Solidny, słowny, ofiarny, gotów do natychmiastowego działania, niesamowicie pomocny, zaangażowany i oddany. Nie opuszczał żadnej z naszych imprez, podejmował każdą z ról, którą mu przypisaliśmy. Kiedyś w ambasadzie RP w Nowym Jorku (był oddźwiernym) skreślał nazwiska osób z listy zaproszonych gości. Podeszła do Niego starsza Pani i bardzo wyraźnie zadeklamowała: Krystyna Szczerba. Rudy przeleciał wzrokiem listę dwa razy i spokojnie zapytał: Szczerba przez "S" czy przez "Z"? Nie wstydził się tego, że mówił słabo po polsku, wręcz przeciwnie - chciał rozmawiać i wzbogacać swoje słownictwo. Zupełnie tak jak w życiu - chciał je cały czas ulepszać, ale potrzebował tego, żeby ktoś w Niego uwierzył, żeby ktoś Go zaakceptował takim jakim jest. I znowu znalazł to u nas.
Pamiętam jak kiedyś wracaliśmy razem z jednej z imprez charytatywnych. Rudy zwierzył mi się wtedy ze swoich planów na przyszłość. Byłem bardzo zaskoczony, bo przecież znaliśmy się bardzo krótko i wiedziałem o tej Jego niesamowitej skrytości. Ale On właśnie mnie wybrał na swojego słuchacza, to mi zaufał. Bardzo mnie tym ujął i była to naprawdę wspaniała rozmowa. Jego plany były bardzo skromne, wręcz nieśmiałe - czyli takie jak cały Rudy. Chciał przede wszystkim wrócić do szkoły, na studia. Potem znaleźć pracę, aby móc pomóc rodzicom, którzy - jak większość polskich emigrantów - do dziś dzień są na dorobku. Nie wiedział jeszcze co chce robić, ale już sama chęć była u Niego godna podziwu. Bo tak naprawdę to nie musiał robić nic - mógł zadowolić się całkiem niezłym żołdem przysługującym ex-US Marines. Ale Rudy naprawdę myślał o innych: o rodzicach, braciach, o dzieciach, którym razem pomagaliśmy. Chciał nawet ożenić się z Marcy tylko po to, aby nie musiała się już więcej martwić o to, że jest w USA na czarno...
Rudego cieszyło to, że jest jednym z nas. Cieszył się z faktu bycia komuś potrzebnym, z tego, że ktoś na Niego liczy. Dawał z siebie wszystko, nie oczekując nic w zamian. Widziałem budzące się w Nim wielkie pokłady dobra. Obserwowałem Jego metamorfozę z fascynacją i nieukrywaną satysfakcją. Kiedyś obiecałem Mu, że napiszę reportaż do Nowego Dziennika (polonijna gazeta) o Jego wojennych perypetiach. Zaświeciły mu się wtedy oczy - zupełnie tak jak dzieciom podczas spełnianego marzenia...
Słowa dotrzymałem - artykuł ukazał się w Nowym Dzienniku 30 listopada 2003 roku. Niestety tydzień wcześniej Rudy zginął w wypadku samochodowym wracając z naszego Balu dla Bogusi. Dowiedzieliśmy się o tym rano, w niedzielę, kiedy budziliśmy się z uśmiechem, dumą i poczuciem solidnie wykonanej pracy wolontariackiej. Nie sposób opisać co wtedy czuliśmy. Ból, niedowierzanie, ale chyba przede wszystkim strach, bo przecież jakże świeże były jeszcze rany po odejściu Pauli. Rudy stracił życie - a my wiarę w jego sens.
Znowu ten sam dom pogrzebowy, ten sam kościół, ten sam cmentarz i miejsce obok Pauli. Nawet stypa odbyła się w tym samym miejscu. Nikt z nas nie może się z tego otrząsnąć - poddajemy się nawet grupowej terapii. Boimy się być ze sobą, pojawiają się pytania: Kto następny? Ale samotności boimy się jeszcze bardziej. Spotykamy się więc dalej, najczęściej u rodziców Rudego. Chwytamy się wszystkiego próbując wspólnie walczyć z depresją. Nie każdemu się udaje. Wspierają nas dzielni rodzice Rudego. Chcą, abyśmy kontynuowali to, co robiliśmy, a ich syn wraz z nami. "Skoro Gabriel w to wierzył, to musi być dobre" - te słowa wypowiedziane przez mamę Rudego na zawsze zostaną w mojej pamięci. I jeszcze tylko ten wspaniały, wzruszający gest obojga rodziców, którzy podarowali znaczną część pieniędzy pochodzących z ubezpieczenia na życie ich syna na rzecz naszej Fundacji... Wtedy to postanowiliśmy nazwać jedno z przyszłych fundacyjnych wyróżnień - Wolontariusza Roku - imieniem Gabriela Orłowskiego, a dzień 23 listopada uczynić Dniem Rudego. Proszę Was więc o to, abyśmy wszyscy o tym pamiętali podczas corocznych wyborów. Dla nas, dla Fundacji, dla państwa Orłowskich, dla Przyjaciół Pauli, dla Rudego.
Z góry dziękuję...
Tomek Moczerniuk,
Przyjaciel Pauli i Rudego,
wolontariusz FMM i Friends of FMM
Ps. Wszyscy Przyjaciele Pauli w miarę możliwości w dalszym ciągu pomagają przy kolejnych Radiotonach i imprezach organizowanych przez Friends of FMM, Ilonę Zakrzewską i Tomka Moczerniuk. Wszyscy oprócz jednego nieśmiałego, skromnego, upartego twardziela ze złotymi włosami...
Rudy, no matter what, you're still with us...
Historia Pauli i Rudego
spisana przez Tomka Moczerniuka
Minęlo już 8 lat od odejścia Rudego i Pauli... |
Latem 2002 roku Paula - przyjaciółka Doroty, przyjaciółki mojej żony - zachorowała na raka piersi. Jej sytuacja pogarszała się drastycznie i w zawrotnym tempie. Chemioterapia tylko rozdrażniła nowotwór, który przerzucił się na płuca i mózg. Paula gasła z każdym dniem. Pamiętam Jej ostatnie urodziny w marcu 2003, kiedy tak naprawdę to nie wiedzieliśmy nawet jaki prezent będzie stosowny. Postanowiliśmy razem z Alą nazwać jedną z gwiazd Jej imieniem poprzez International Star Registry. Paula - kiedy podarowaliśmy Jej stosowny certyfikat ze współrzędnymi Jej własnej gwiazdki na niebie - bardzo się wzruszyła. Nie liczyło się to, że tak naprawdę byłem dla Niej zupełnie obcą osobą, że widziałem Ją po raz drugi w życiu. I w Niej i we mnie coś pękło. Staliśmy się sobie bardzo bliscy.
Od tego przyjęcia urodzinowego wszystko się zaczęło. Nigdy wcześniej nie zwracałem uwagi na potrzeby innych a chorych omijałem z daleka. Nie lubiłem nawet rozmów na ten temat, bo wprawiały mnie w zły nastrój. Ale to właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo dramatyczna i beznadziejna jest sytuacja Pauli. Jej stan zdrowia nie pozwalał na kontynuowanie edukacji lub podjęcie jakiejkolwiek pracy, więc Paula nie miała żadnych pieniędzy na leczenie. Jej cudowni rodzice robili co mogli: sprzedawali, pożyczali, żebrali, ale w pewnym momencie ta tragiczna sytuacja po prostu ich przerosła. Postanowiłem, że tak dłużej być nie może, że dopóki jest jakakolwiek szansa muszę zrobić coś, żeby pomóc Pauli.
Na wspomnianych marcowych urodzinach była grupa młodych ludzi, znajomych jeszcze z czasów High School (odpowiednik polskiego LO) w Linden. Ja - będąc od nich kilka lat starszy - nie znałem tam nikogo, ale zaryzykowałem i poprosiłem ich o pomoc. I tak powstała grupa, którą nazwaliśmy po prostu Przyjaciółmi Pauli.
Przez kolejnych kilka miesięcy ta grupa osób stała się dla mnie bliższa niż rodzina. Robiliśmy wszystko, aby uzbierać trochę grosza na leczenie Pauli. Jeździliśmy po imprezach polonijnych i tam za "dziesięcinę" imaliśmy się rozmaitych zajęć. Apele o pomocy dla Pauli pojawiły się dosłownie wszędzie - w prasie, w radio, w TV. Niesamowicie wielkim wysiłkiem udało nam się zorganizować i przeprowadzić charytatywny bal, który okazał się połowicznym sukcesem. Co prawda uzbieraliśmy na nim ponad 15 tys dolarów, ale Paula już nie wstawała z łóżka i nie mogła być tam razem z nami.
Wyścig z czasem i chorobą trwał. Paula była coraz słabsza, mama robiła co mogła (medycyny niekonwencjonalne, różdżkarze itp), a my nie ustawaliśmy w zbiórkach, kwestach. Nie traciliśmy nadziei, walczyliśmy do końca. W połowie czerwca pojawiło się jaśniejsze światełko w tunelu - ktoś, wzruszony naszymi staraniami - załatwił Pauli miejsce w szpitalu w stanie Maryland, gdzie leczono prezydenta Reagana. Super nowoczesna terapia antyrakowa miała kosztować 40 tys dolarów - a my właśnie tyle uzbieraliśmy! Niestety Paula odeszła 20 czerwca 2003 roku. Cała nasza grupa była przy Jej śmierci... Cała oprócz mnie, bo musiałem być K***A wtedy w pracy!!!!!
Przeżyliśmy istny koszmar związany z Jej odejściem, pogrzebem i szukaniem wyjaśnień, dlaczego tak się stało... Wiedzieliśmy też, że musimy wypełnić czymś tę okropną, tak bardzo bolesną pustkę. W dniu pogrzebu Pauli ukazał się w Nowym Dzienniku apel Źanetki Jaworskiej - dziewczynki chorej na guza mózgu, która prosiła Polonię o wsparcie finansowe na poczet operacji w NYU University Hospital. Postanowiłem Jej pomóc i z częścią ludzi (nie wszyscy byli w stanie psychicznie temu podołać) znowu kwestowaliśmy tym razem na rzecz Żanetki, ale wciąż jako Przyjaciele Pauli. Dołączyła do nas również ciocia Jola, czyli Pauli mama, co dodało nam skrzydeł.
Z Żanetką się udało. Jej operację po części sfinansowała Ambasada RP w Nowym Jorku, chirurg zrzekł się swojego honorarium, my dołożyliśmy 5500 dol i już we wrześniu 2003 roku Żanetka mogła wrócić do rodzinnego Sosnowca. I kiedy szukaliśmy kolejnego dziecka, pojawił się Piotruś Pan, znany jako Piotr Piwowarczyk, który roztoczył przed nami wizję spełniania dziecięcych marzeń. Miał ideę, potrzebował pomocy. Trafił w dziesiątkę - w całych Stanach nie było lepszych wolontariuszy niż Przyjaciele Pauli.
Pierwszą imprezą był Radioton 2003, potem inauguracja w Ambasadzie RP w Nowym Jorku, wreszcie Bal Charytatywny "Marzenie Bogusi", który zaowocował spełnieniem 1-ego Marzenia FMM. Imprezy były udane, a Przyjaciele Pauli jak zwykle dawali z siebie wszystko. Takie były początki FMM. Piotruś Pan nauczył nas latać...
Był wśród nas Gabriel Orłowski, potocznie zwany Rudym, z powodu swojej złotej czupryny.
Przyjechał do USA jako kilkuletni chłopiec wraz z rodzicami i dwoma braćmi. Po High School wstąpił do amerykańskiej armii, a ściślej rzecz biorąc do US Marines. Obozy militarne, ćwiczenia, wreszcie wojna w Iraku sprawiły, że do domu przyjeżdżał rzadko, ale zewsząd pisał listy - przeważnie do Marcy. Były one pełne żołnierskich historii przeplatających się z nieśmiałymi ambicjami i cichą tęsknotą za domem, za normalnym życiem. Potrafił na jednej kartce bardzo prostolinijnie pisać o burzy hormonów związanej z przymusowym celibatem oraz zupełnie beznamiętnie o 3 dniach spędzonych w burzy piaskowej, albo o tym jak o mały włos nie rozstrzelał przez przypadek swojego kolegi z patrolu. Docierały do nas też brawurowe historie związane z Rudym - raz podczas ostrzeliwania wroga wyskoczył nagle z okopów i bez kamizelki kuloodpornej częstował Talibów porcją ołowiu z karabinu aż do ostatniego naboju! Lubił wyzwania i troszkę prowokował los. Kiedyś - jeszcze w High School - założył się z kimś, że przepłynie wpław rzekę Hudson z New Jersey do Bayonne (ok 10km!!!). Wskoczył do wody jak stał - w ubraniu i w glanach. Skończyło się na tym, że wyłowiła Go amerykańska Straż Przybrzeżna. Małomówny, cichy, skromny, niby zawsze z boku, ale bardzo charakterny, czasem nawet zadziorny i niesamowicie uparty. Chodził swoimi ścieżkami, ale jeśli w coś wierzył to do końca i potrafił pobić się o to "coś" na pięści nawet ze swoim najlepszym przyjacielem Trawką.
Po wyzwoleniu Bagdadu wrócił - już jako weteran wojenny - do domu. Nie bardzo potrafił się odnaleźć, ale widać było, że czegoś szuka, że jest w nim chęć przynależenia do jakiejś grupy, której będzie integralną częścią i w którą będzie wierzył ponad wszystko. Znalazł to u nas i szybko stał się jedną z ważniejszych postaci. Solidny, słowny, ofiarny, gotów do natychmiastowego działania, niesamowicie pomocny, zaangażowany i oddany. Nie opuszczał żadnej z naszych imprez, podejmował każdą z ról, którą mu przypisaliśmy. Kiedyś w ambasadzie RP w Nowym Jorku (był oddźwiernym) skreślał nazwiska osób z listy zaproszonych gości. Podeszła do Niego starsza Pani i bardzo wyraźnie zadeklamowała: Krystyna Szczerba. Rudy przeleciał wzrokiem listę dwa razy i spokojnie zapytał: Szczerba przez "S" czy przez "Z"? Nie wstydził się tego, że mówił słabo po polsku, wręcz przeciwnie - chciał rozmawiać i wzbogacać swoje słownictwo. Zupełnie tak jak w życiu - chciał je cały czas ulepszać, ale potrzebował tego, żeby ktoś w Niego uwierzył, żeby ktoś Go zaakceptował takim jakim jest. I znowu znalazł to u nas.
Pamiętam jak kiedyś wracaliśmy razem z jednej z imprez charytatywnych. Rudy zwierzył mi się wtedy ze swoich planów na przyszłość. Byłem bardzo zaskoczony, bo przecież znaliśmy się bardzo krótko i wiedziałem o tej Jego niesamowitej skrytości. Ale On właśnie mnie wybrał na swojego słuchacza, to mi zaufał. Bardzo mnie tym ujął i była to naprawdę wspaniała rozmowa. Jego plany były bardzo skromne, wręcz nieśmiałe - czyli takie jak cały Rudy. Chciał przede wszystkim wrócić do szkoły, na studia. Potem znaleźć pracę, aby móc pomóc rodzicom, którzy - jak większość polskich emigrantów - do dziś dzień są na dorobku. Nie wiedział jeszcze co chce robić, ale już sama chęć była u Niego godna podziwu. Bo tak naprawdę to nie musiał robić nic - mógł zadowolić się całkiem niezłym żołdem przysługującym ex-US Marines. Ale Rudy naprawdę myślał o innych: o rodzicach, braciach, o dzieciach, którym razem pomagaliśmy. Chciał nawet ożenić się z Marcy tylko po to, aby nie musiała się już więcej martwić o to, że jest w USA na czarno...
Rudego cieszyło to, że jest jednym z nas. Cieszył się z faktu bycia komuś potrzebnym, z tego, że ktoś na Niego liczy. Dawał z siebie wszystko, nie oczekując nic w zamian. Widziałem budzące się w Nim wielkie pokłady dobra. Obserwowałem Jego metamorfozę z fascynacją i nieukrywaną satysfakcją. Kiedyś obiecałem Mu, że napiszę reportaż do Nowego Dziennika (polonijna gazeta) o Jego wojennych perypetiach. Zaświeciły mu się wtedy oczy - zupełnie tak jak dzieciom podczas spełnianego marzenia...
Słowa dotrzymałem - artykuł ukazał się w Nowym Dzienniku 30 listopada 2003 roku. Niestety tydzień wcześniej Rudy zginął w wypadku samochodowym wracając z naszego Balu dla Bogusi. Dowiedzieliśmy się o tym rano, w niedzielę, kiedy budziliśmy się z uśmiechem, dumą i poczuciem solidnie wykonanej pracy wolontariackiej. Nie sposób opisać co wtedy czuliśmy. Ból, niedowierzanie, ale chyba przede wszystkim strach, bo przecież jakże świeże były jeszcze rany po odejściu Pauli. Rudy stracił życie - a my wiarę w jego sens.
Znowu ten sam dom pogrzebowy, ten sam kościół, ten sam cmentarz i miejsce obok Pauli. Nawet stypa odbyła się w tym samym miejscu. Nikt z nas nie może się z tego otrząsnąć - poddajemy się nawet grupowej terapii. Boimy się być ze sobą, pojawiają się pytania: Kto następny? Ale samotności boimy się jeszcze bardziej. Spotykamy się więc dalej, najczęściej u rodziców Rudego. Chwytamy się wszystkiego próbując wspólnie walczyć z depresją. Nie każdemu się udaje. Wspierają nas dzielni rodzice Rudego. Chcą, abyśmy kontynuowali to, co robiliśmy, a ich syn wraz z nami. "Skoro Gabriel w to wierzył, to musi być dobre" - te słowa wypowiedziane przez mamę Rudego na zawsze zostaną w mojej pamięci. I jeszcze tylko ten wspaniały, wzruszający gest obojga rodziców, którzy podarowali znaczną część pieniędzy pochodzących z ubezpieczenia na życie ich syna na rzecz naszej Fundacji... Wtedy to postanowiliśmy nazwać jedno z przyszłych fundacyjnych wyróżnień - Wolontariusza Roku - imieniem Gabriela Orłowskiego, a dzień 23 listopada uczynić Dniem Rudego. Proszę Was więc o to, abyśmy wszyscy o tym pamiętali podczas corocznych wyborów. Dla nas, dla Fundacji, dla państwa Orłowskich, dla Przyjaciół Pauli, dla Rudego.
Z góry dziękuję...
Tomek Moczerniuk,
Przyjaciel Pauli i Rudego,
wolontariusz FMM i Friends of FMM
Ps. Wszyscy Przyjaciele Pauli w miarę możliwości w dalszym ciągu pomagają przy kolejnych Radiotonach i imprezach organizowanych przez Friends of FMM, Ilonę Zakrzewską i Tomka Moczerniuk. Wszyscy oprócz jednego nieśmiałego, skromnego, upartego twardziela ze złotymi włosami...
Leave a Comment